Wschód słońca pod Baranią + śląskie górki
-
DST
131.00km
-
Teren
40.00km
-
Czas
09:06
-
VAVG
14.40km/h
-
Temperatura
2.0°C
-
Podjazdy
2904m
-
Sprzęt Merida Matts TFS 500-D
-
Aktywność Jazda na rowerze
Uwaga, będzie trochę wywodów.
Mamy już grudzień - okres
najkrótszych dni w roku. Kilka miesięcy wcześniej stale sobie powtarzałem, że
ten właśnie czas poświęcę na kręcenie się na rowerze po okolicy poznając tym
samym najbliższe, mniej nieznane mi miejsca
w Czechach i w naszym pięknym kraju. Z planów jak zwykle nic nie
wychodzi, ponieważ występuje u mnie nieodparta ochota sporego, długiego wysiłku z dala od miejskiego szumu i tego co
otacza nas na co dzień. Tym bardziej, że z racji mojej specyficznej roboty, nie
mam możliwości regularnego jeżdżenia (nie wspominając już o innych formach
aktywności fizycznej). Rower i góry to jest to, co mnie niewyobrażalnie odpręża
i wyłącza od reszty świata i moich problemów. Jedni lubią doprowadzić się do
stanu agonalnego bawiąc się na imprezie z dodatkiem %. I nie mam nic przeciwko
temu, bo przecież każdy z nas jest inny. Oczywiście raz na czas wypada
wyskoczyć na piwo z kumplem/kumplami ale
priorytet u mnie to osiągnięcie stanu zgonu podczas długotrwałego wysiłku. Mam
tu na myśli sytuację, gdy po powrocie do domu bierzesz prysznic z trudem stojąc
na nogach, trzęsą Ci się uda i walczysz z równowagą (czyli w zasadzie podobnie
jak po obfitej, alkoholowej imprezie- tyle, że zdrowiej, taniej i bez kaca ;) ).
To, jak i wiele innych, dodatkowych
wrażeń daje mi właśnie rower w górach. Pasja, która za każdym razem oferuje
mi COŚ innego. To COŚ jest niejednokrotnie niezapomnianą przygodą do której
wraca się głębokimi wspomnieniami. Należą do nich zarówno odmienne widoki,
zróżnicowane warunki, nieplanowane sytuacje, uprzejme, nowopoznane osoby
(innych w górach raczej nie ma, choć zdarzają się i gbury) i wiele, wiele
innych rzeczy… jak chociażby konkretna dawka adrenaliny na karkołomnych nieraz
zjazdach i wiele śmiechu przy różnego rodzaju wyłożeniach się. Można przejeżdżać tą
samą trasę po raz któryś i zawsze coś zaskakuje, wyzwala inne emocje i
wrażenia. Nie wspominając już o dodatkowym, wyborowym towarzystwie na takich
wypadach. Wtedy już jest odlot z konkretną dawką humoru! No i jest jeszcze
jedno w tym całym rowerze: MOBLINOŚĆ. Jadąc na rowerze po szlaku nie interesuje
Cię to gdzie postawiłeś samochód (oczywiście tylko w przypadku, jeśli jedziesz
rowerem z domu, co zresztą często sam praktykuję). Ten fakt potęguje istotę
wolności, niezależności od wszystkiego wokół. Tylko człowiek, góry, rower i
spontaniczne pomysły. Zdumiewające jest to, że górki można objeżdżać w poprzek,
wzdłuż, wyjechać jedną stroną, zjechać drugą poznając tym samym kolejne nowe
szlaki. I dzięki temu jest ciekawie!
Rankiem na czerwonym szlaku © Marek87
W ciągu dnia mamy obecnie około
ośmiu godzin przy świetle słonecznym. Dla spełnienia wyżej opisanego warunku
(długotrwały wysiłek), obecny czas to doskonała okazja aby połączyć piękne z
pożytecznym. Mam tu na myśli wschód słońca, po obejrzeniu którego do dyspozycji
jest tych ładnych kilka godzin na kręcenie aż do zmroku. Jakiś czas temu
oglądałem to wydarzenie na Łysej Górze. Teraz przyszła mi myśl na Baranią Górę
w Beskidzie Śląskim. Myślałem o tym od około dwóch tygodni. Albo i trzech –
nieważne. Chłopaki z endurowej grupy bbRiderZ oraz Arek powrzucali na fb
ostatnie fotki z Szyndzielni/Baraniej. To co zobaczyłem po prostu mnie
natchnęło i zamurowało. W sobotę były gruntowne, przedświąteczne, całodniowe
porządki wraz z myciem okien. W niedzielę czas na jakiś wypad. Pobudka o 3 w
nocy. Myślisz, że mi się chciało?! Tym bardziej, że poszedłem spać 30 minut po
północy… Wstałem tylko i wyłącznie dlatego, bo chciałem uniknąć późniejszego
żalu do siebie samego, że tego nie zrobiłem! To byłby znacznie większy i
dłuższy ból niż te kilka sekund w czasie których trzeba było zmusić ciało do
działania (tzn. zwleczenia się z łóżka). Potem już poleciało z górki… Przyciąganie wyra
było bardzo silne, szczególnie że w głowie istniała świadomość temperatury
oscylującej wokół kilku kresek nad zerem po drugiej stronie okna. Wyjazd krótko
po 4. Jak to zwykle bywa – dojazdowa
konieczność czyli kilkadziesiąt kilometrów zdzierania opon na asfalcie. Tylnej laczy
już w zasadzie zdzierać nie muszę, bo już się prawie starła. Coś tam jednak
jeszcze minimalnie z niej wystaje i trzeba ją dokończyć… ;). A więc żalu nie
ma. Do Wisły Czarne przy pustych drogach, bokami, głównie w ciemnościach.
Latarka z aliexpress na kierownicy dawała radę. W Czarnym zrobiło się trochę
ślisko, chwycił lekki mróz i na niewymagającym podjeździe na Stecówkę miałem
trochę problemów z lodowiskiem na gładkim asfalcie (mało co a dwa razy bym się
wyłożył). Wjechałem w teren na szlak koloru czerwonego w stronę Karolówki i od
razu zrobiło się bosko. Szlak przyprószony śniegiem, przyczepność względna,
skąpe światło przed rowerem, wokół ciemność z pojawiającą się coraz
wyraźniejszą szarością na horyzoncie (fot. wyżej). Przed Przysłopem skręciłem w
prawo – tak jak Karel z ekipą na rozjeździe po zeszłorocznym maratonie MTB w
Istebnej. Fajna, dzika droga zmieniła się w szutrówkę (pokrytą świeżym, niczym niezmąconym śniegiem) i prowadziła cały czas w dół. Lekko zaniepokojony faktem, że za pół
godziny jest wschód słońca a ja cały czas się obniżam, dojechałem w końcu do
czarnego szlaku. Pozostało 20 minut więc przycisnąłem mocniej na pedały (czarny
jest super, choć kilkaset metrów to był jeden wielki lód pokonywany z buta i to
z duszą na ramieniu) i dotarłem pod szczyt na wysokości ok. 1050m n.p.m. Przez
tych kilka minut poprzedzających wschód słońca ogarnia człowieka okropna
ciekawość. Wydawać by się mogło, że samo wydarzenie jest bardzo monotonne ale
trzeba od razu dodać, że towarzyszy temu wszystkiemu sporo emocji! Polecam
wypróbować chociaż raz – tego nie da się opisać! Trzeba to przeżyć. Ja już
wiem, że będę to częściej praktykował ;). Pozostało mi więc tylko oglądać i
rozkoszować się wschodzącą nad Tatrami, najjaśniejszą gwiazdą naszego Układu
Słonecznego. Nieźle trafiłem, bo coś takiego nie zdarza się często! Byłem tak
przejęty całym wydarzeniem, że jakiś perfidny kikut drzewa wlazł mi w kadr. No
cóż. Można wymazać w psie ale nie chce mi się bawić w klikanie.
Wschód słońca pod Baranią Górą © Marek87
Wschód słońca nad Tatrami © Marek87
Górki i Mała Fatra po prawej © Marek87
Nad trawą ;) © Marek87
Doskonale było widać Małą Fatrę…
Mała Fatra © Marek87
… jak i Niskie Tatry.
Niskie Tatry © Marek87
Jak zwykle przy takich wrażeniach
(na fotach nigdy tego nie oddam) „straciłem” trochę czasu. Wyjechałem na szczyt
stając po drodze na chwilkę…
Wysokie Tatry © Marek87
Rower i górki ;) © Marek87
Rower w górę ;) © Marek87
Na szczycie wszedłem na wieżę,
porobiłem trochę zdjęć (bardzo mocno wiało) i udałem się w stronę Skrzycznego.
Na poniższym zdjęciu, po prawej charakterystyczny
Stożek z częściowo naśnieżoną czerwono-czarną narciarską trasą zjazdową. Lubię
tą górkę na nartach! Jest tak w sam raz. Ma swój niepowtarzalny klimat i niejednokrotnie spędziłem na niej caluśki dzień zjeżdżając na dwóch deskach z jedną 15-minutową przerwą. Z tyłu najwyższa – ta
bardziej na prawo - Łysa Góra.
Polskie i czeskie Beskidy © Marek87
Zielonym w dół. Po prawej Babia
Góra.
Beskid Żywiecki © Marek87
Zjazd z początku fajny, potem
znacznie wężej, ślisko i nerwowo ale ostatecznie się uporałem. Podjazd pod
Magurkę Wiślańską po luźnych kamieniach poszedł względnie, choć dwa razy się
podparłem.
Dalej było sporo fajnych
widoczków. M.in. Jezioro Żywieckie. Po lewej trasa narciarska (ten biały, ledwo
widoczny pasek) i góra Żar.
Jezioro Żywieckie i góra Żar © Marek87
Taki sobie szlak na Skrzyczne.
Przyczepność ok, nawet pomimo łysej tylnej opony.
Zielony szlak na Skrzyczne © Marek87
Malinowska Skała. Przydałem się
do zrobienia zdjęcia trójce wędrowców na Skrzyczne.
Malinowska Skała © Marek87
Z Malinowskiej Skały to już w
zasadzie moment i jest się już na Skrzycznem. Wygodny szlak, choć miejscami
więcej kamieni.
Na zielonym szlaku © Marek87
Klimczok i Szyndzielnia ze
Skrzycznego.
Klimczok i Szyndzielnia © Marek87
W dole Meszna, Wilkowice, Buczkowice,
Rybarzowice, Kalna, Godziszka, Łodygowice, Lipowa i inne wioski. Z tyłu Beskid
Mały z Magurką Wilkowicką, Czuplem. Jest i wspominany wcześniej Żar.
Beskid Mały © Marek87
Wieża na szczycie.
Skrzyczne - szczyt © Marek87
Zbyt długo nie zagościłem na
górze. Zjechałem niebieskim szlakiem do Lipowej. Jest fajny. Z początku w
lesie, potem szerzej po niezłych kamieniach na otwartej przestrzeni (foto
niżej). Środek bez większych emocji, choć korzonki z boku są fajne. Końcówka
fajna, stromsza i bardziej techniczna. Tarcze hamulcowe trochę się zgrzały. Na
końcu było ultra-wycie ;).
Żywiecczyzna © Marek87
Na dole trochę pojadłem, bo
czułem, że sił zaczęło ubywać. Przejechałem asfaltami do Węgierskiej Górki skąd
rozpocząłem mozolną wspinaczkę czerwonym szlakiem ponownie na Magurkę
Wiślańską. Początek bardzo przyjemny, bez trudności, choć czegoś zaczęło
brakować. Chyba jakiegoś porządnego obiadu. W dalszej części szlaku zaczął się
bardziej wymagający technicznie fragment. Nie wyglądał na jakiś wybitnie trudny
a jednak wprowadzał mnie do szału. Nie miałem z czego ukręcić. Nie byłem na
tyle zmęczony, żeby mi brakowało oddechu. Nie miałem po prostu siły. Z kilkoma
postojami wytoczyłem się ma Magurkę
Radziechowską.
Po drodze widoczki ze szlaku
czerwonego: w dole Węgierska Górka, z tyłu od prawej: Sucha Góra (1040), na
środku Prusów (1010), w ¼ od lewej Hala Lipowska, Rysianka oraz wyraźna
Przełęcz Pawlusia. Kręciliśmy tam ostatnio.
Hala Rysianka, Lipowska, Pawlusia © Marek87
Magurka Radziechowska. Z tyłu
Skrzyczne, na którym byłem z 2 godziny wcześniej.
Magurka Radziechowska © Marek87
Przelot na Magurkę Wiślańską.
Czwrwony szlak na Magurkę Wiślańską © Marek87
Z Magurki Wiślańskiej kawałek w
stronę Malinowskiej Skały i żółtym do Wisły. Właśnie na żółtym (przelot przez
Cieńków) nałapałem najwięcej błota z
podłoża. Trzeba było zjechać szutrówami do doliny Białej Wisełki. A tak to skończyło
się na ponad 30 kilometrach do Cieszyna w piskach i zgrzytach napędu i
wszystkiego.
Pomimo zgubionej gdzieś na
zjeździe latarki (wypadła z kieszonki plecaka) wypad był jak najbardziej udany.
„Forma” już wyraźnie posezonowa (ewidentną kulminację miałem na Koprivnickim
Drtiću, do którego zresztą trochę się przygotowywałem), ale ważne, że człowiek
coś ze sobą robi i nadal go to bawi… Póki nie nasypie śniegu (raczej się na to
na razie nie zapowiada), to dalej trzeba jeździć. Może teraz trochę więcej po
asfalcie. Postaram się coś więcej ze sobą podziałać, bo nareszcie trochę
świątecznej wolnej sielanki!
ps. Zgonu pod prysznicem nie było. Ale dostałem po tyłku! ;)
komentarze
Sama w tym roku kilkukrotnie pakowałam się na szczyty na wschody Słońca. Czułam przy tym wszystkim dokładnie te emocje, o których napisałeś. Świetnie się to czytało.
Pozdrawiam.